RESTRYKCJE ŻYWIENIOWE CZYLI WPŁYW NAKAZÓW I ZAKAZÓW NA PACJENTÓW Z INSULINOOPORNOŚCIĄ
- „czy mogę zjeść od czasu do czasu parówkę?”
- „czy jeśli chciałabym jakiś batonik ze sklepu to jaki mogę?”
- „Czy naprawdę tylko mąki typ 1850 i 2000 możemy stosować?”
- „uwielbiam zupy z kaszami np. krupnik czy mogę go jadać, szczególnie że są tam jeszcze ziemniaki?”
- „a co z wyjściem na pizzę? U mnie w mieście nie ma pizzerii która robi pizzę na pełnoziarnistym cieście?”
Najczęstsze odpowiedzi brzmią np. tak:
- Nie, nie możesz parówek. To jest świństwo. „Ale taka 100% szynki też nie?” – tu brak argumentów zwykle.
- Batoniki sklepowe to zwyczajnie coś nie „dla nas”. Zrób sobie sama w domu albo kup batona Chodakowskiej – to zawsze coś lepszego. (Cóż…trudno się nie zgodzić, że słodyczy konwencjonalnych ja też nie polecam, ALE…jesteśmy ludźmi i o ile zjemy jakiś batonik typu Snickers, Mars od czasu do czasu – naprawdę niezbyt często to od tego się nie umiera). Moi pacjenci też dobrze wiedzą, że ja mam swoją słabość i w okolicach miesiączki bardzo często kończę z kinder bueno w ręku (teraz już wiecie i Wy Czytelnicy bloga jakie jest moje guilty pleasure 🙂 Zjadam też czasem czekoladki, które otrzymałam albo słodkości gdy jestem w gościach. Jest jednak wielka różnica między jedzeniem słodyczy ze sklepu codziennie (albo kilka razy dziennie! tak! to jest dla wielu osób norma) a zjedzeniem ich od czasu do czasu).
- Mąki możemy tylko o najwyższym typie albo migdałową, gryczaną. Da się przyzwyczaić.
- Krupnik nie! Oszalałaś? Rozgotowana kasza i jeszcze ziemniaki? Przecież ta insulina to Cię zwyczajnie zabije po posiłku!
- Chcesz być zdrowa? Chcesz pokonać IO? To nie jedz pizzy. Albo zrób sama w domu na pełnoziarnistym cieście.
Następnie pojawiają się kolejne restrykcje i zakazy. Brak wyjaśnienie czemu raz jakiś produkt jest polecany a innym razem nie. Kiedy raz burak jest zły, a innym razem ok. Kiedy ziemniaki można i w jakiej postaci (koniecznie w mundurkach przecież i zimne, prawda?), a kiedy absolutnie nie.
Naturalnym jest, że pacjentki powoli zalewa złość, frustracja, zagubienie, brak zrozumienia tych wszystkich wytycznych, bo w jednym miejscu polecane jest keto, w innym TYLKO NISKI INDEKS GLIKEMICZNY, a w jeszcze innym zwyczajnie dieta niskowęglowodanowa i posiłki białkowo-tłuszczowe na śniadanie (P.S. Większość osób z IO w ogóle nie rozumie pojęcia ładunku glikemicznego i nie umie komponować posiłków tak by sprzyjały odpowiedniej glikemii i insulinemii – I TO JEST WYZWANIE).
Okazuje się również, że co by nie zrobiły to jest ŹLE. Zatrzymajmy się tutaj na chwilę.
Jak może się czuć człowiek, który cokolwiek nie zrobi czuje, że to jest ŹLE, że nawalił, że znów jest nie tak jak powinno być (choć jak powinno wciaż nie wie)? Bułka nie taka, wędlina nie taka, bo ma 5 g cukru w 100 g produktu, warzywa nie takie albo za mało, kasza nie taka jak trzeba, mąka dodana do zagęszczenia sosu – też źle.
Jak bardzo obniża się nastrój takiej osoby skoro każdą taką uwagę zwykle pacjentki biorą do siebie i myślą niestety, że są BEZNADZIEJNE! Że ONE SĄ BEZNADZIEJNE!!! A to przecież nie jest prawda! Nikt nie jest beznadziejny przez to, że wybrał nie taki produkt, nie tak skomponował danie.
Niestety wiele osób tak ma (ja też miałam), że nie skupiają się na konkretnej aktywności, zachowaniu które należy skorygować, a właśnie na skrytykowaniu siebie. Przykład:
Gdy pacjentka nieprawidłowa skomponowała obiad i zjadła po godzinie batonika nie oznacza, że jest beznadziejna, bo „nawet nie umie się powstrzymać przed słodkością”. To oznacza, że nie ma teraz umiejętności by obiad skomponować tak by po godzinie nie czuć głodu i nie mieć potrzeby rzucać się na słodkie. Albo jeszcze nie popracowała wystarczająco nad nawykiem jedzenia słodkości zbyt często.
Wracając jednak do głównego wątku.
Okazuje się też, że pacjentki dochodzą coraz częściej do wniosku, że w insulinooporności NIE DA SIĘ NORMALNIE ŻYĆ. Ani wyjść do restauracji, ani na wesele, ani kurde nie można tortu zjeść, a co ugotować na rodzinny obiad jak przyjadę teściowie to już jest w ogóle zagwozdka.
Wiele z nich zarzuca dbanie o dietę totalnie. Czasem na lata, w których to latach masa ciała rośnie, pogrążenie w złych myślach o sobie też i przez co rozwój konkretnego zaburzenia odżywiania jest możliwy.
ROZWÓJ ZABURZEŃ ODŻYWIANIA
I tak po nitce do kłębka osoby, które mają nieco większe „predyspozycje” by rozwinąć zaburzenia odżywiania albo znajdują się w takim momencie w życiu, że łatwiej je rozwinąć zaczynają powoli staczać się z tą otchłań. To zwykle trwa. Nie dzieje się z dnia na dzieńa, ale możey wyglądać tak, że np. dana osoba idzie do sklepu, kupuje masę zakazanych rzeczy urządzając „ostatnią wieczerzę” by od jutra zacząć z czystą kartką. Jutro się jednak nie udaje. Znów coś poszło nie tak. Kolejny dzień też nie. Później dwa dni idzie. Następnie znów nie. Pojawia się pierwsza prowokacja wymiotów. Albo zwyczajnie kolejny epizod przejedzenia i czucia ze sobą jak gówno. Tak! Tak to pacjentki opisują. Nie przebierają w słowach. I jak też nie będę.
Ja też wiem jak to jest, bo objadałam się kiedyś kompulsywnie, nie umiejąc poradzić sobie ani z emocjami, ani ze sobą, ani z dietą, ani z tym, że mam PCOS (bo pogodziłam się ze swoją chorobą naprawdę może jakieś 4-5 lata temu dopiero). Mimo wyjścia z tego, nadal miałam rok temu epizody kompulsji po śmierci mojego taty. Szybko jednak wróciło wszystko do normy. Łatwo jednak wrócić do tego gdy życie nie podsyła cukierków i uśmiechów, a raczej huragany i generalny kataklizm.
Mogłabym pisać nadal o tym co pacjentki przeżywają. Jak się czują. Co się dzieje z ich zdrowiem. Pracuję tylko z tymi, które są pod opieką psychologa, psychoterapeuty, a nie rzadko też psychiatry z uwagi na m.in. zdiagnozowaną depresję. Inaczej nie umałabym im pomóc. Problem bowiem nie tkwi w samym jedzeniu, o już dawno nie! Tylko w tym jaka relacja z tym jedzeniem jest i co jedzenie oznacza w życiu danej osoby, jakie funkcje pełni.
BIJĘ SIĘ W PIERŚ
I boli mnie to. I nie mogę dłużej milczeć, że każda z tych historii ma początek w ZAKAZACH I NAKAZACH ŻYWIENIOWYCH, które często serwują dietetycy czyli teoretycznie osoby, które do jasnej ciasnej, powinny zdawać sobie sprawę z tego, że tego typu przekaz gdy padnie na odpowiedni grunt może skończyć się katastrofą.
Czasem i ja mam do siebie żal, że być może jestem za bardzo kategoryczna w tym, że nie polecam za bardzo soków w insulinooporności, albo że nie jestem fanką promowania jedzenia chipsów z ciecierzycy (BOŻE MÓJ! Ostatnio takie coś właśnie widziałam na jakimś profilu i złapałam się za głowę czytając, że to jest dobry pomysł na przekąskę! W jakim świecie pytam to jest dobry pomysł na przekąskę?).
Albo, że generalnie mówię o tym, że przetworzona żywność nie jest dobra, że nie można uniknąć gotowania jeśli chcemy dbać o zdrowie. Staram się gryźć w język, ale z drugiej strony to przecież jest racjonalne, bo niejednokrotnie dodaję informacje, że zjedzenie teoretycznie niezdrowej rzeczy od czasu do czasu nie stanowi problemu.
Ktoś może czyta to co piszę i powie „No i ile tych osób zliczysz? 20? 40? Jest naprawdę sens się tak unosić?„. No jest. Bo to nie jest tylko tak, że jestem jedynym dietetykiem, który się z tym spotyka. Jestem pewna, że jest nas więcej. Poza tym jak można kalkulować „złamane chwilowo życia” z uwagi na to co przechodzą osoby z zaburzeniami odżywiania, jak bardzo trudno się z nich wychodzi, jak bardzo wpływają one na komfort życia codziennego, samopoczucie i sposób myślenia o sobie? Tego nie można kalkulować w ten sposób!
Ten wpis nie zawiera danych naukowych. Oczywiście gdybym chciała mogłabym go takimi danymi „wypolerować”, ugładzić, ubrać całość w bardziej dostojny, profesjonalny język pisząc: „Zaburzenia odżywiania dotykają wg statystyk XYZ około 1-4% populacji kobiet” i te de. Mogłabym, ale nie chciałam. Tym wpisem zależało mi na pokazaniu pewnej perspektywy, która jest bliska życiu, codzienności, a nie statystykom.
I CO DALEJ?
Kończąc ten wpis właściwie chciałabym napisać tylko dwie rzeczy.
Pierwsza to prośba= apel do specjalistów, aby ważyli słowa, nie opowiadali głupot, czytali i uczyli się o zaburzeniach odżywiania i nie popadali w skrajności. Ani trend zakazów i nakazów, ani trend „jedz wszystko tylko śpij i się ruszaj” nie jest dobry. Żywność ma znaczenie i ma wpływ na nasze zdrowie. Kropka. Jest jednak masa innych czynników, które o zdrowiu decydują i są to m.in. dobre relacje z innymi ludźmi, dobry związek, miłość, aktywność ruchowa, wysypianie się, radość z tego co się robi, przebywanie na powietrzu, czerpanie z natury czy ograniczanie możliwie toksyn środowiskowych w naszym otoczeniu jak np. chemia gospodarcza itd.
Druga rzecz to trochę takie moje „podejście” do diety w insulinooporności w kilku słowach, które mogą być pokrzepieniem. Insulinooporność to znak ostrzegawczy. Stan w którym organizm mówi, że „Hej! warto się zająć sobą i swoim zdrowiem, aby służyło Ci jak najdłużej i jak najlepiej” (nie mówię o insulinooporności fizjologicznej np. podczas dojrzewania albo w ciąży!). W gruncie rzeczy odżywianie w insulinooporności osadza się na zasadach zdrowego odżywiania + trzeba dołączyć kilka innych zasad, których nauczyć się można wdrażając zmiany krok po kroczku.
Pozbycie się insulinooporności to proces, a w tym procesie można normalnie żyć, funkcjonować, iść na imprezę, zjeść ciasto u cioci na imieninach i wyjść na uroczystą kolację do restauracji. To czas w którym jak w życiu raz będziesz na wozie, a raz pod wozem i to jest normalne. Będzie Ci się chciało coś słodkiego i to nie będą daktyle 🙂 , albo czegoś słonego i to nie będzie wędzony łosoś z solą i pieprzem 🙂 Tylko chipsy, paluszki albo orzeszki.
Wyrabianie nawyków trwa. Daj sobie czas. Bo może to wyświechtane, ale CZAS I TAK UPŁYNIE, a za rok BĘDZIESZ ŻAŁOWAĆ, ŻE NIE ZACZĘŁAŚ DZISIAJ.
Doceniaj siebie za postępy, analizuj błędy. Wyciągaj wnioski i idź dalej z podniesioną głową. Nie daj sobie wmówić, że to jak dziś jesz jest beznadziejnie i nie porównuj się z innymi. Porównuj się ze sobą z wczoraj, z przed tygodnia albo miesiąca czy roku.
I na sam koniec…Może ja jestem bardzo, bardzo, bardzooooo naiwna, ale naprawdę wierzę w to, że każda osoba, absolutnie każda wie, że tak naprawdę konkretne rzeczy w jej jadłospisie nie są zdrowe, jakiś innych brakuje, a jeszcze inne zwyczajnie warto byłoby ograniczyć. Zwyczajnie nie wierzę w to, że osoba, która idzie do piekarni i codziennie kupuje drożdżówkę na 2 śniadanie nie wie, że to raczej nie jest element zdrowego odżywiania. Po prostu w to nie wierzę! Mamy w tym momencie zdecydowanie za dużo przekazów masowych, które o tym mówią by komukolwiek to umknęło.
Wierzę, że oprócz oparcia się na danych, na wiedzy, na tym co mówią mądre badania i książki, to mamy wewnętrzną mądrość, jakiś kompas i jeśli tylko zdecydujemy się w niego wpatrzeć, może trochę iść z intuicją możemy zmieniać dietę i swój styl życia w zgodnie ze sobą i w oparciu o to co daje nam dorobek medycyny i dietetyki akademickiej czy badawczej.
Mam nadzieję, że ten trudny temat, bardzo mnie wzburzający udało mi się wygładzić i zakończyć z subtelnością i nadzieją dla Was. Oby tak było. Jednocześnie bardzo chcę, abyście pozostawali czujni i nie pozwolili wkręcić się ani w propagandę „możesz wszystko, bo od czegoś trzeba umrzeć”, ani w „spis zakazów i nakazów, które paraliżują życie”.